Początek lutego, środek zimy, wydawać by się mogło, że właściwie nie trzeba nigdzie wyjeżdżać, bo w Tatrach czy Beskidach i tak będzie „robota do zrobienia” (czyt. jakaś wycieczka ski-tourowa). Jest tylko jeden mały problem … Nie mamy śniegu… I tutaj nagle decyzja o wyjeździe na Teneryfę okazuje się całkiem trafna. Pomimo, że podjęłam ją dość dawno, wcale nie byłam przekonana do wyjazdu, bo w końcu w Polsce środek zimy. „Pewnie będzie dało się iść na jakąś wycieczkę na nartach, a ja będę na Teneryfie” (takie myśli mi po głowie chodziły).

W Polsce raczej marnie ze śniegiem, wiec wsiadając do samolotu nie było mi bardzo przykro.Teraz kiedy wracam z tygodniowego pobytu na wyspie mogę powiedzieć, że tego właśnie było mi trzeba 🙂
Siedzę w samolocie, obok mnie siedzi zasypiająca kobieta, która przed chwilką rozmawiała ze swoim mężem i wspomina jak jeszcze się rano opalali. Ja też się sama do siebie uśmiecham i myślę, ze chyba u mnie ten dzień jednak wyglądał „lepiej”. Przebiegłam 14 km na wysokości 1700 m. n.p.m. wbiegłam pod prysznic i za chwilę z całą resztą ekipy pojechaliśmy nad morze jeszcze przed odlotem.

Obóz na Teneryfie z Marcinem i całą resztą ekipy przypominał mi lata gdy trenowałam taekwondo i jeździliśmy na obozy sportowe. Jedynym obowiązkiem jaki się wtedy miało to wyjście na trening i włożenie w niego tyle serca ile się da. Tak właśnie było na Teneryfie.

Oczywiście całe „zgrupowanie Marcina” to kilkanaście osób, na różnym poziomie zaawansowania biegowego, ale każdy mógł tutaj się śmiało odnaleźć i potrenować. Z każdego treningu wszyscy wracali zmęczeni i uśmiechnięci. Zabawny widok popatrzeć na dorosłych już przecież facetów porównujących jak na zajęciach w-fu w podstawówce najszybszy kilometr, tętno itp.

Ekipa nam się w pełni udała, śmiechu nie brakowało, pozytywnych emocji również 🙂 Był z nami Maciek, kiedyś przez 8 lat trenujący zapasy, który ostatni raz biegał pół roku wcześniej, a na obóz przyjechał bardziej ze swoją dziewczyną niż na trening:). A tu proszę… Maciek na obozie nabrał takiej mocy, że nie tylko zaliczał każdy trening biegowy, ale bardzo chętnie uczestniczył w zajęciach stabilizacji czy wykładach. Był tez Michał, który już nie jeden ultra ma za sobą, ale też miał okazje potrenować z najlepszymi. Różnorodność w pełni, ale nikomu to nie przeszkadzało, gdy siadaliśmy codziennie wieczorkiem przy klimatycznym kominku i mogliśmy wspólnie porozmawiać.

Wszystkim którzy byli na obozie trzeba naprawdę serdecznie podziękować za to, że po prostu byli, tworzyli przyjazną atmosferę, która wydaje się, że przerodziła się w nowe, trwałe znajomości. Maciek z Damianem – mieszkający na co dzień w Anglii, już wiedzą, że w weekendy będą trenować razem. Eli i mnie chodzi po głowie wspólny trening rowerowy, z Krystianem, Heniem i innymi wiemy ze spotkamy się na zawodach.

O ile wylatywałam nie będąc przekonana, że Teneryfa to dobry pomysł, o tyle wracam wybiegana w pełni, bogatsza o nowe doświadczenia biegowe, po prostu zachwycona ludźmi i klimatem jaki panował.

Póki co wracam jednak do Polski w przekonaniu, że gdzieś w górach znajdę odrobinę śniegu, tym bardziej, że nowe narty na mnie czekają 🙂 (juuupi)

Na koniec nie mogę pominąć najważniejszych osób na obozie czyli Marcina i Przemka. Myślę, że obu Panom należą się ogromne brawa za organizacje, zarówno treningów jak i części logistycznej.
Ciekawi pewnie jeszcze jesteście ile wybiegałam kilometrów, ile zrobiłam przewyższenia itd, bo w końcu w naszym świecie ultra to jest istotne… Powiem tak: zrobiłam tyle ile nogi niosły i dobrze się przy tym bawiłam, bo cały czas miałam satysfakcję, że jestem w górach i robię to co lubię 🙂

Z informacji, które warto jeszcze tutaj napisać:

  • weszliśmy na La Rabalette 3550 nmpm ( niestety pozwolenie na wejście na Taide dla 15 osób okazało się nie możliwe do załatwienia)
  • spaliśmy w najwyżej położonej wiosce górskiej na Teneryfie
  • byliśmy na Guajara 2718 m.npm