Przekonywałam, nie chciałam, broniłam się, nawet zakazałam argumentując, że to przecież moja strona… Wszystko na nic. Uparł się! Stwierdził, że będzie głosem wszystkich tych osób które są „zmuszone tolerować” sportowe pasję swoich drugich połówek. Mówi, że chcę pokazywać drugą stronę medalu. Te wszystkie poświęcenia, logistykę, organizację dnia codziennego, a w trakcie zawodów wysiłek (support), nerwy i emocje.
I tak część swojej strony muszę oddać w inne ręce…. Przedstawiam Wam Przemka
Cześć!
Z tej strony Przemek. Tak jak wspomniała wyżej Natalka zamierzam w swoim kąciku reprezentować wszystkie osoby (chłopaków, dziewczyny, żony, mężów, dzieci) które na co dzień wspierają swoje aktywne połówki. Do tej pory nie mieliśmy swojego głosu w tym szalonym sportowym środowisku. Pora to zmienić! Nie znajdziecie tutaj słowniczka tłumaczącego te wszystkie II i III zakresy, BPS-y czy inne stabilizacje i rolowania. W swoim kąciku postaram się pokazać drugą stronę medalu. Wiadomo, że od kilku lat obserwujemy bardzo dynamiczny wzrost aktwności sportowej wśród dorosłych. Zaczęliśmy biegać, jeździć na rowerze, chodzić na siłownie czy inne zorganizowane zajęcia. Co za tym idzie po jakimś czasie chcemy się sprawdzać, pokonywać swoje słabości czy po prostu amatorsko porywalizować ze sobą. Kiedy się naprawdę wkręcamy, zaczyna brakować nam czasu. Własciwie wszyscy w tym środowisku jesteśmy amatorami. Z jednej strony chciałoby się w końcu przebiec Bieg 7 Dolin czy ukończyć UTMB z drugiej mamy rodziny i chodzimy do pracy. Jak to wszystko pogodzić?
Na pewno nie znajdziecie tutaj odpowiedzi na to pytanie. Ja będę chciał pokazać jak to wygląda u nas. Czasami będę chciał pokazać wielkie pozytywne emocje kiedy jedno z nas pokonuje swoje bariery, czy wchodzi na podium. Innym razem pewnie ponarzekam, że ciężko, że znowu jedziemy, że trzeba było wyjechać na trening bardzo wcześnie, bo potem jest praca.
Nie wiem czy to komuś do czegoś posłuży czy nie. Ja sam ze sportem związany jestem czystko kibicowsko (nie mylić z kibolsko), ale nic tak mnie angażuje jak sport, możliwość bycia przy sporcie, obserwowania rywalizacji czy bycia jej częścią świadcząc jakieś zadania logistyczne czy organizacyjne. Ale bywa też tak, że jest tego za dużo i zamiast wyruszać z Krakowa na południe wolałbym na północ.
Ciekawy jestem czy też tak czasami macie w swoich domach, związkach rodzinach. W swoich wpisach chciałbym pokazać jak od środka wygląda życie z osobą aktywną i co tak naprawdę oznacza ten Górski Styl.
10-10-2017 • PZ
Mistrzostwa Europy Skyrunning. Tym razem jest nas więcej.
To była już moja druga impreza tej rangi. Brzmi dumnie, ale uspokajam… ja tylko podawałem napoje. Od dłuższego czasu już nie startuje w nawet najmniejszych zawodach i szczerze powiem, że nawet za tym nie tęsknie. Nie mam już tej pozytywnej tremy przed zawodami, tych emocji, życia tym, że już za kilka miesięcy czeka mnie start. Uszło, wypaliło się i chyba przeminęło bezpowrotnie.
Za to możliwość oglądania zawodów wyzwala we mnie dużo energii, chęci, niesamowitej przyjemności. Mam zawsze wrażenie, że widzę więcej, analizuje, kalkuluje, podglądam. Wyniosłem to wszystko chyba z domu przesiąkniętego sportem, nie tylko tym oglądanym, ale przede wszystkim uprawianym przez kilku członków rodziny. Kiedy po raz pierwszy pojechałem samodzielnie do Spały na Halowe Mistrzostwa Polski w Lekkiej Atletyce w 1991 mając 9 lat, zakochałem się w tej dyscyplinie do granic możliwości. Potem mimo, że mieszkałem w bardzo różnych miejscach zawsze do Spały wracałem, przez kolejne 25 lat, dopóki MP w związku z remontem hali nie przeniesiono w inne miejsce.
Jako mały chłopiec wakacje z reguły spędzałem w domu. Przyczyny byłe różne, trudna sytuacja ekonomiczna rodziców, inne obowiązki… Teraz to bez znaczenia. Ważne jest to, że sport w moim rodzinnym domu odgrywał zawsze bardzo ważną rolę. Tata, w młodości lokalny Mistrz wszystkiego, wujek – olimpijczyk z Seulu, brat Mistrz Europy Juniorów w skoku w wzwyż. Ja – zawsze kibic, „kronikarz i dziennikarz” chociaż ciągle przecież dzieciak. W czasie kiedy nie było netu, byłem szybszy w statystykach niż Przegląd Sportowy, który zresztą zbierałem do czasu wynalezienia internetu.
Każdą wolną chwilę podczas wakacji spędzałem w Spale, gdzie przygotowali się do kluczowych startów nie tylko lekkoatleci, ale mistrzowie różnych dyscyplin. To właśnie tam miałem okazję bezpośrednio poznać „Ptysia” (nieodżałowaną Małgosię Dydek), Szymona Kołeckiego czy Wilsona Kipketera (sami sobie wyguglujcieJ) za którym próbowałem nadążyć na rowerze. To tam Jacek Nawrocki mój wuefista z liceum i zarazem pierwszoligowy siatkarz, potem trener Skry Bełchatów, a dziś trener kobiecej Reprezentacji Polski w siatkówce umożliwiał mi podglądanie treningów naszej kadry siatkarzy prowadzonej przez „kata” Huberta Jerzego Wagnera.
Dobra… widzę, że odpłynąłem więc wracam do rzeczonych Mistrzostw Europy. Te odbywały się w Kraju Basków o którym kiedyś tam w licealnych czasach słyszałem na lekcjach historii. Kto wtedy przypuszczał, że takie podróże będą na wyciągnięcie ręki. Dzisiaj trudniej byłoby się dostać stopem z Krakowa do Warszawy (dziś jest bla bla car) niż polecieć na fajny weekend do Burgas. Takie czasy, piękne czasy.
My z Natalią lecimy do Santander, by stamtąd dostać się już bezpośrenio w okolice zawodów. Jesteśmy częscią większej ekipy – Reprezentacji Polski Skyrunning. Wylot nastąpił kilka dni przed zawodami, wraz z osobami towarzyszącymi (jak ja) oraz Jackiem (foto), Dawidem (fizjo), Pawłem (nie napisze Prezesem, bo to określenie jest w naszym kraju zarezerwowane dla jednej tylko osoby, nazwę więc Pawła kierownikiem) ekipa liczyła 13. Niestety na kilka dni przed przychodzi informacja, że niestety, ale na Mistrzostwach nie będzie klasyfikacji drużynowej. Wielka szkoda bo skład zwłaszcza naszych dziewczyn był naprawdę mocny i przede wszystkim wyrówany. Ostatecznie 2 nasze dziewczyny odpuszczają start: Magda, która ma duże szanse na wyjazd na ZIO, wobec braku klasyfikacji zespołowej nie chcę ryzykować pogłębiebnia się lekkiej kontuzji. Martyna, mająca kłopoty z Achilesem, wybiera krótszy bieg towarzyszący.
Przez te kilka dni mieszkamy wszyscy razem w wynajętym dużym domu około 15 km od bazy zawodów. Niestety pogoda nie rozpieszcza, ale i tak Jacek staje na głowie, żeby porobić kilka fajnych sesji. Niektórzy decydują się zwiedzić pobliskie Bilbao, inni odkrywają przepyszne obiady w Dimie – miasteczku obok serwowane przez przesympatyczną Panią o twarzy przypominającej pyszczech chomika. Mieszka nam się sympatycznie chociaż czuć narastającą koncentracje przed zawodami. Sam dzień startu dosyć standardowy, pobudka o 5, śniadanie, podział na grupy. Zawodnicy jadą na start, My (Jacek, Magda) jedziemy na support na 8 i 21 km.
Zawody startują o 9, tego dnia świeci już na szczęscie piękne słońce, a temperatura wydaje się idealna. Do pokonania 31 km/+2400 metrów w górę, a trasa mocno technicza z powodu kilkudniowego opadu deszczu. Docierając na punkt kontrolny na 8 km, jesteśmy upieprzeni do kolan, ale na szczęscie widoki pozwalają zapomnieć o mokrych butach. Na punkcie supportujemy naszych zawodników. Pierwszy dociera do nas Krzysiek, który było moim cichym faworytem do zrobienia jakiejś niespodzanki. To, że chłopak jest szybki na krótkim dystansie wiedziałem, czułem też, że zaryzykuje w tym biegu. I zaryzykował… Na 8 km jest na czwartym miejscu, co oznaczało, że postanowił nie kalkulować, tylko rzucił wyzwanie faworytom i innym „local matador”, którzy zawsze w takich zawodach są piekielnie mocni.
Natalia przybiega na 8 km na 11 miejscu i w krótkiej wymianie zdań narzeka, ze to nie ten dzień. Ja jednak wiem, że wcale nie jest tak źle. 2 minuty przed nią pojwiła się przecież Dominika, która jest bardzo utytułowaną zawodniczką i do której jeszcze rok, dwa lata temu Natalia nie miała prawa się zbliżyć. Po przebiegnięciu wszystkich naszych zawodników przemieszczamy się w ekstremalnym błocie i wszędobylskich krowich plackach i owczych bobkach na punkt na 21km. Tutaj spędzamy już dłuższą chwilę. Jacek idzie focić, a ja zostaje z Magdą w oczekiwaniu na naszych zawodników. Jestem pod wrażeniem Magdy. Mijają nas kolejni zawodnicy z krótkiego dystansu, a Magda analizując budowę i styl biegania poszczególnych zawodników świetnie wychwytuje ich niedoskonałości od razu sugerując nad czym powinni popracować. Szczerze powiem, że w ciągu 20 minut usłyszałem od Magdy więcej cennych uwag i wskazówek niż przez ostatnich kilka lat od różnych trenerów.
Na 21 km, nasz Krzysiek jest na świetnym 7 miejscu, ale wpada na punkt już mocno zmęczony. Przed zawodami nie zostawił mi na ten punkt żadnego flaka z piciem czy żelem twierdząc, że da radę. Ponieważ ja już trochę za Natalią biegam, wiedziałem, że popełnia błąd debiutanta, dlatego miałem przygotowany dla niego odpowiedni pakunek. Dalej dociera Marcin, zamykając czołową 15. Za nim Paweł i Jacek.
Dziewczyny przybiegają odpowiednio na 10 i 12 pozycji, a przed nimi tylko „10 km” zbiegu. Po chwili z Magdą i Jackiem udajemy się na metę. Nie zdążyliśmy juz na mecie złapać Krzyśka, który ostatecznie przybiegł na bardzo dobrym 11 miejscu. Marcin kończył na 21, a po kilku minutach na metę wpadli Paweł i Jacek. Dominika na mecie zamknęła czołowe TOP 10, a Natalia na mecie przybiegła jako 15 zawodniczka.
15 miejsce w debiucie na Mistrzostwach Europy jest wynikiem naprawdę fajnym tym bardziej, że przecież bawimy się w sport. Do 6 pozycji Natalia traci 12 minut, co pewnie jest wynikiem do nadrobienia nawet w krótkim czasie. Najlepsze 5 dziewczyn to póki co zupełnie inna półka sportowa.
Wracamy do naszej chaty, w dobrych humorach, chociaż bez nadmiernego entuzjazmu i świętowania. U mnie zaczyna się klasyczna rozkmina po zawodach w stylu : „ciekawe czy gdyby nasi zawodnicy mieli szanse być zawodowcami to jest możliwe zdobycie medalu na takiej imprezie”. Z reguły taki tryb myślenia włącza mi się po biegach Natali – „ile minut by urwała, gdyby tak mogła przygotować się do zawodów nie patrząc na prace zawodową”. Tym razem mam taką rozkminę x 6.
Podoba mi się postawa Krzyśka, który zaryzykował i wytrzymał, chociaż po tym jak wyglądał na 21 km, nie dawałem mu większych szans. Myśle, że obudziło się w nim po tych zawodach coś dużego. Mam papiery na bieganie, pewnie jest już myślami przy Karpaczu. Podobało mi się niezadowolenie ze swojego wyniku Marcina, który pobiegł na miarę możliwości, ale pewnie chciał wejśc do Top 15. Chłopak jest charakterny, będą z niego ludzie. Wydawało mi się, że zawiedziony jest swoim wynikiem Paweł, a jednak nie szukał usprawiedliwień mimo, że miał prawo. Myśle, że jego pozbawione bieżnika buty zabrały mu około 10-15 miejsc. A dlaczego nie pobiegł w nowych butach? Sami się domyślcie. Stawkę naszych zawodników zamykał Jacek, na co dzień policjant, któremu ta techniczna przysporzyła najwięcej kłopotów. Potężnie zbudowany Jacek w tym błocie nie miał po prostu szans.
Na tym wyjeżdzie wreszcie udało mi się dłużej porozmawiać z Dominiką, która jest przecież jedną z ikon polskich biegów górskich. Kiedy dowiedziałem się, że Dominika poza tym, że jest młodą mamą, lekarzem pediatrą, doktorantką zastanawiałem się ile miejsc na mecie zabiera jej każde z tych zajęć. To czy ze swoich startów zawodnicy są w pełni zadowoleni trzeba by ich zapytać bezpośrednio. Ja też nie będe tego oceniał bo nie mam prawa. Wiem, że poznałem przez te kilka dni strasznie fajnych ludzi, teoretycznie wszystkich kojarzyłem, ale poznałem dopiero na wyjeździe. Duże indywidulaności, silne charakteryJ. Widziałem przez te kilka dni pełne zaangażowanie, koncentrację na wynik, chęć jak najlepszego przygotowania, a na samych zawodach walkę na maksa.
Fajna ta dyscyplina… Biegasz w pięknych okolicznościach przyrody, w wielu fajnych miejscach, poznajesz tym samym bardzo specyficzny typ ludzi, który jest Ci po prostu bliski. Nie biegniesz jednostajne. W zależnosci od profilu trasy zmieniasz tempo biegu, zmienia Ci się tętno co najmniej kilkadziesiąt razy, miewasz kryzysy, które musisz przezwyciężać – kwintesencja sportu, rywalizacji i charakteru.
Z drugiej strony dyscyplina trochę bez wyrazistej przyszłości (mam nadzieje, że się kosmicznie mylę). Trudno to pokazać, trudno tym zainteresować odbiorcę, no i w końcu trudno z tego żyć. No i te popieprzony podziały na różne federacja: WMRA, ITRA, Skyrunning, UTWT – kto to zrozumie? Tym bardziej wielki szacunek dla tych wszystkich ludzi, którzy próbują to uprawiać na nieco wyższym poziomie poświęcając przecież swój czas i środki.
Dla mnie to była druga w tym roku impreza mistrzowska. Miałem okazję być w czerwcu na Mistrzostwach Świata w Trailu gdzie również miałem bardzo podobne odczucia. Zarówno wtedy jak i teraz spędziłem bardzo sympatycznie kilka dni z niezwykle ciekawymi ludźmi. Pawłowi (KierownikowiJ) dziękuje za możliwość bycia z ekipą i dziękuje za organizację całego wydarzenia. Zdarza mi sie czasami coś zorganizować dla innych i wiem, że nie jest to wcale wdzięczne zadanie.
Ze swojej strony mogę Was uroczyście zapewnić, że jeśli zostanę Prezesem jakiejś Spółki Skarbu Państwa to z pewnością biegi górskie będą objęte wszelkimi możliwymi dotacjami.
PS
Imiona osób występujących w tekście zostały zmienione, a ich zbieżność jest czysto przypadkowa.
17-09-2017 • PZ
Nie ma jak w domu czyli 64 km w Krynicy Zdrój.
Krynicę-Zdój lubiłem od zawsze. Właściwie to sam nie wiem dlaczego. Z Krakowa jedzie się tam z reguły dłużej niż w Tatry (chociaż wiadomo – róźnie z tą Zakopianką bywa), Beskidy są dużo niższe, miękkie, nie mają tak imponujących widoków. Sama Krynica mocno geriatryczna, raczej prowincjonalna w tygodniu, nabiera blasku dopiero w weekendy no i wiadomo w sezonie letnim i zimowym. Poza sezonem – „zadupie” i „pipidówka”.
A jednak dobrze się tam czuję i chcętnie do niej wracam. Po raz szósty uczestniczyłem w wydarzeniu o nazwie Festiwal Biegowy. Trzykrotnie stawałem na starcie B7D, a od kilku lat jestem bacznym obserwatorem tego dystansu. Zdarza mi się kogoś supportować dlatego od kilku lat jestem przed godziną 7 na tzw „agrafce” tuż przed i za Prehybą. Lubię Festiwal Biegowy chociaż jest dla mnie pełen skrajności. Bardzo sobie cenię, że cała impreza pracuję na swoje święto własciwie cały rok. Podoba mi się, że portafili uczynić ze swojego wydarzenia również portal, który coraz szybciej dociera do przeróżnych biegowych informacji z całego świata, w tym o występie naszych reprezentantów. Szanuję Zygmunta Berdychowskiego, który stoi za Festiwalem Biegowym jak i przede wszystkim za Forum Ekonomicznym bez którego Festiwal nie byłby taki sam lub by go po prostu nie było. Nie zazdroszczę tej imprezie budżetu, rozumiem chęć stworzenia prawdziwego Festiwalu. W zamyślę miało być sportowo, biznesowo, kulturalnie i generalnie jest. Bardzo szanuje Festiwal za to, że zawsze po wydarzeniu pyta biegaczy o informację zwrotną. I tu się zaczyna…:)
Kompletnie nie rozumiem Festiwalu dlaczego biegaczy nie słucha? Naprawdę wystarczy zaprosić do dyskusji kilku swoich ambasadorów, 2-3 blogerów i mielibyśmy naprawdę kapitalną imprezę każdego roku w drugi weekend września. Ale to jest inna historia
Wracając do sportowej rywalizacji – w tym roku również skupiony byłem głównie na B7D we wszystkich możliwych odsłonach – czyli 17, 34, 64, i 100 km. Natalia, która pochodzi z Krynicy postanowiła w tym roku wrócić do dystansu 64 km, który wygrała w pierwszym sezonie swojej przygody z bieganiem czyli w 2014 roku.
B7D 64 km to dystans jak na Natalię długi, a i trasa wyjątkowo biegowa. Trasa, chociaż nie jest najbardziej prestiżową od 2 lat jest chyba trasą najlepiej obsadzą jeśli chodzi o rywalizację dziewczyn. Pomimo, że to nie jest najbardziej prestiżowy dystans skupia kilka bardzo perspektywicznych zawodniczek, które jeszcze nie są wstanie rywalizowac na „setkę”, ale pokazują, że mają „papiery” na bieganie ultra.
O samej rywalizacji nie chcę pisać, bo nie uprawiam dziennikarstwa dotyczącego biegów górskich, napisze tylko tyle, że na startcie było 6-7 mocnych dziewczyn z których własciwie każda mogła wygrać co pokazał poprzedni rok, kiedy to Kaśka Winiarska wyprzedziła faworytki: Martyne Kantor i Anie Kącką
Ponieważ formuła B7D pozwala na support poza punktami (jeden z zapisów regulaminu absolutnie do zmiany) tak jak wielu innych rodzićów, chłopaków, kolegów, koleżanek starałem się wesprzeć Natalię najlepiej jak mogłem. Pojawiłem się na trasie w kilku miejscach, a na końcowych kilometrach byłem wprost świadkiem rywalizacji dziewczyn na tym dystansie.
Muszę przyznać, że ze sportowego pkt wiedzenia dawno nie było tylu emocji na zawodach w Polsce. Pierwsze 3 dziewczyny, w tym Natalia naprawdę biegło na „żyletki” co zresztą ostatecznie potwierdziło się na mecie. Trzy pierwsze dziewczyny zmieściły się w przeciągu 5 minut bijąc o 25-20 minut rekord trasy, a kolejne 3 dziewczyny również pobiegły bardzo mocno.
Jako osoba obserwująca ostatnie kilometry przeżywałem bardzo mieszane uczucia. Kiedy Natalia wyprzedzała i zostawiała za plecami drugą zawodniczkę po 45 km pościgu byłem w euforii. Potem kiedy słyszałem jak Natalia oddycha i ciężko biegnie końcowe km to najzwyczajniej było mi jej żal, a przez głowe przechodziły myśli związane z sensem biegania. Bawimy się przecież tylko w sport więc jest pytanie czy jest sens tak się eksploatować? Kiedy Natalia na 500 m przed metą, a więc juz na Deptaku w Krynicy, po przebiegnięciu 63,5 km została jednak wyprzedzona przez trzecią dziewczynę było mi najzwyczajniej przykro. Nie, nie z powodu zazdrości, uwielbiam sport i rywalizację, a w tym przypadku mieliśmy kwintesencję sportu, walki do końca. Po prostu było mi szkoda Natalii.
Ponieważ też mam w sobie ducha rywalizacji bardzo szybko (nie pierwszy raz po zawodach) wynik Natalii od razu pobudził moją wyobraźnię i zacząłem się zastanawiać się czy gdyby postawiła na sport, nie musiała pracować w takim charakterze jak dzisiaj to byłaby jednak druga, może pierwsza? Czy byłaby w stanie pobiec 2 minuty szyciej czy może 50 minut? A może to nie ma znaczenia. Może koncentracja tylko na sporcie bez zawodowej pracy, pozasportowych obowiązków szybko doprowadziłoby do złości, wypalenia, a może kontuzji?
Nie wiem też co robią inni biegacze. Nie wiem czy mają lepiej czy gorzej. Nie oceniam. Zastanawiam się tylko czy warto dać Natalii szansę, aby mogła choćby przez rok poświęcić się tylko bieganiu. Oczywiście nie byłoby to kompletnie racjonalne z finansowego punktu widzenia. Choćby wszędzie zajmowała pierwsze miejsca nie ma najmniejszych szans na utrzymywanie się z biegania.
Ale przecież jest tyle rzeczy ważniejszych od pieniędzy. Czy nie fajnie byłoby sobie odpowiedzieć na to pytanie zamiast za 10 lat mówić co by było gdyby. Warto spróbować? Czy da się jakoś połączyć bieganie z zapewnieniem stabilności finansowej w tym pięknym, ale bardzo niszowym sporcie? Czy ktoś ma jakiś pomysłJ?
10-09-2017 • PZ
Startujemy!
Kiedy decydowaliśmy, że Natalka odstąpi mi część swojej strony musiałem jej tylko obiecać, że nie będę tam umieszczał wpisów od święta, a rzeczywiście ta zakładka będzie aktywna. Tak się akurat stało, że kiedy uruchomiła swoją nową stronę, nastąpiła mała przerwa w startach i podróżach. Trzeba było skupić się na regeneracji, pracy mimo okresu urlopowego oraz kilku innych codziennych zajęciach. Dlatego zdecydowałem się powrócić nieco do przeszłości i opisać ostatni start Natalii na swój sposób.
To, że mieliśmy w pierwszy weekend sierpnia gdzieś jechać na zawody nie było dla mnie zaskakujące. Na wiosnę staramy się planować tak starty, żeby były spójne z tym co robimy zawodowo, żeby miejsca były ciekawe, a najlepiej nowe, no i wiadomo, żebyśmy mogli sobie pozwolić na to finasowo. Paradoksalnie minusem tego, że Natalii coraz częściej zdarza się rywalizować o zwycięstwo czy zajmować miejsca w czubie jest to, że na zawody trzeba jechać z supportem. Niestety rywalizacja na wysokim poziomie powoduje, że logistyka, organizacja w czasie zawodów również musi sprostać poziomowi sportowemu. Co to oznacza? Każdy wyjazd na zawody trzeba liczyć minimum razy dwa.
Tak jak pisałem, myśleliśmy, żeby na początku sierpnia gdzieś pojechać. Pierwotnie miała to być powtórka z rozrywki czyli zawody Pucharu Świata Skyrunning Extreme w Tromso, gdzie Natalia przed rokiem zajęła bardzo wysokie 4 miejsce. Północna Norwegia, resztki dni polarnych (teoretycznie kończących się 27 lipca, ale ciągle widocznych), wreszcie zawody organizowane przez najsłynniejszą na świecie parę biegaczy górskich: Kiliana i Emelie. Powódów aż nadto
Z drugiej strony pamiętaliśmy, że te zawody nie należały do najtańszych. Co prawda na Natalie czekał pakiet czy nawet dwa noclegi gwarantowane przez organizatora, ale ciągle pozostawał bilet, pozostałe dwa noclegi o supporcie nie wspominając. Nie zdecydowaliśmy się kupić biletu na kilka miesięcy przed zawodami i to nas nieco zgubiło. Ceny urosły, a perspektywa wydawania kilku tysięcy złotych na kilka dni na miejsce w którym byliśmy przestała być racjonalna.
Na szczęście mieliśmy wariant B. Jakiś czas temu przyszło zaproszenie ze szwajcarskiego Gstaad i imprezy Glacier Run 3000. Otóż okazało się, że organizatorzy w ramach X edycji tych zawodów organizowanych na dystansie 26 km, zdecydowali się wyjątkowo zorganizować również zawody na dystansie maratońskim z metą na lodowcu na 3000 tyś metrów.
Nie wiemy dokładnie jak organzatorzy znaleźli Natalię, ale skontaktowali się z nią i zaprosili na bieg, zaproponowali też nocleg po zawodach. O transporcie nic już nie wspominali, dlatego kiedy dostałem link z zawodami od Natalii wyprowadziałem szybką ripostę „chyba Cię pogięło”.
Kojarzyłem Gstaad z turnieju ATP oraz tego, że chyba w areszcie domowym przebywał tam kilka lat temu Polański, który ma tam swój chalet o wdzięcznej i jakże znanej w Polsce nazwie Milky Way. Batonika nigdy nie lubiłem, ale cały czas mam w głowie reklamowe hasło z początku lat 90-tych „Milky Way nigdy nie zatonie”
Temat uważałem za zakmnięty, ale następnego dnia otworzyłem link z zawodami, potem wpisałem w wyszukiwarkę Gstaad i wiedziałem już, że serce jest za, chociaż głowa ciągle była przeciw. Gdzieś w internecie przeczytałem coś w ten deseń.
Szwajcarskie miasteczko Gstaad to jeden z najbardziej luksusowych kurortów narciarskich na świecie. Jest pełen drogich butików i 5-gwiazdkowych hoteli. Mimo wszystko miejscowość nie straciła na swej autentyczności. Na turystycznej mapie Szwajcarii miejscowość Gstaad pojawiła się dość niedawno, bo ok. 100 lat temu, po tym, jak doprowadzono tam kolej.
Miłośników pięknych krajobrazów, spokoju i luksusu nigdy nie brakowało. Do Gstaad zaczęły ściągać gwiazdy. Marlene Dietrich, Louis Armstrong, Ella Fitzgerald, Elizabeth Taylor, Sophia Loren. Przyjeżdżali tu regularnie Elizabeth Taylor (przyłapano ją tu podczas odwiedzin u Michaela Jacksona) czy księżna Diana z księciem Karolem. Dziś także odpoczywają tu reżyserzy, gwiazdy ekranu i filmowcy. Bywają tu: Naomi Campbell i król Hiszpanii Juan Carlos. Pobliskie lądowisko w Saanen umożliwia lądowania prywatnych samolotów.
Pomyślałem, że na pewno zimą nigdy się tam nie wybierzemy, więc może jest jakaś szansa latem. Wiedzieliśmy, że całość musimy zamknąć w 4 dni (na dłuższe urlopy było za późno), zaczęło się więc sprawdzanie biletów lotniczych, bo jeszcze wtedy dosyć pochmurnie spoglądałem w stronę Natalii obwieszczająć, że „nie będę jechał 3000 tyś km w obie strony, żebyś pobiegła w zawodach”
Środek sezonu wakacyjnego spowodował, że wszelkie opcje podrózy samolotem + wynajęcie na kilka dni auta było pewnie droższe niż dwutygodniowy wyjazd na Bali. Co więcej uświadomiłem sobie, że przecież szwajcarski frank to „ulubiona” waluta połowy Polaków, a od dobrych kilku lat bliżej mu do kursy euro niż bułgarskiego lewa.
W tym samym czasie widziałem, że Natalii na tych zawodach zaczynało zależeć. Trasa wydawała się interesująca, nowe miejsce a do tego meta na 3000 metrów. Wiedziałem już, że zostanę złamanyJ.
Minęło kilka dni i w środę po pracy byliśmy już w drodze do Gstaad. Do wcześniejszych, oczywistych już przedwyjazdowych obowiązków takich jak zakupy w Lidlu, szukanie najtańszych ofert noclegowych przez airbnb doszła jeszcze próba znalezienia noclego przy pomocy polskich parafiiJ.
Potem już standard w takich przypadkach. Jedziemy „ile się da” z reguły trwa to do około 3 rano. Następnie drzemka w samochodzie, pobudka w zależności od tego ile km zostało do końca, kawa i w drogę do miejsca docelowego.
Samo Gstaad zrobiło na mnie dwojakie wrażenia. „Widokowo” spodziewałem się wiecej, chociaż trzeba przyznać, że widok na lodowcu był juz naprawdę wyjątkowy. Samo miasteczko i okolice powalało na pewno czystością krajobrazu, jego spójnością. Nie ma tych wszystkich obrzydliwych reklam, przydrożnych mini bazarków, sprzedaży scypków, oscypków, serków. Nie ma też figurek krasnali i innego podchlańskiego badziewia.
Samo miasteczko Gstaad jest niewielkie, a główna ulica (deptak) ma może 400 metrów. Wszystko zadbane, czyste w dużym porządku architektonicznym w alpejskim stylu. Kiedy jednak zaczynasz iść deptakiem rozumiesz, że jednak jesteś w wyjątkowym miejscu nie tylko ze względu na okoliczności przyrody. Salony Porsche, Gucci, Louis Vuitton, Armaniego oraz wszędobylskie wysokiej klasy hotele przypominają gdzie jesteś. To przecież jeden z najdroższych zimowych kurortów na świecie.
Nad miastem góruje ogromna budowla. To Gstaad Palace, 5-gwiazdkowy hotel ze 104 pokojami i apartamentami gdzie stawki za noc zaczynają się od 400 euro.
Turyści odwiedzający ośrodek mogą korzystać z 53 kolejek linowych, 22 wyciągów narciarskich, 10 gondol i 17 wyciągów krzesełkowych. Wyciągi narciarskie mogą przewieźć 53 000 narciarzy lub snowboardzistów na godzinę. Wielkim atutem jest pobliski lodowiec, gdzie trasy zaczynają się na 3000 m nad poziomem morza. Sezon trwa tam aż do maja.
Po krótkim rekonesansie w miasteczku udajemy się na swoją kwaterę, w końcu w drodze jesteśmy już prawie 24 godziny, a start Natalii już za 30 godzin.
W piątek następuje odbiór pakietów startowych, udaje nam się poznać organizatorów biegu. Jest naprawdę bardzo miło i sympatycznie. Ja nabyłem specjalny pakiet dla „accompanying person” za 40 franków uprawniający między innymi do wjazdu na lodowiec.
Wieczorem rozmawiamy jeszczę trochę o biegu, wiemy, że jest szansa znależć się w TOP 10, ja sprawdzam w jakim miejscu mogę pomóc Natalii.
Sam start przewidziany jest na godzinę 8 00. Pojawiamy się na godzinę przed startem bez specjalnej napiny. Na rozgrzewce zwracam uwagę na jedną zawodniczkę. Co prawda nie ma nazwiska na numerze startowym, (co sugeruje, że zapisała się w ostatniej chwili), co prawda na pierwszy rzut oka wygląda jakby mogła być mamą Natalii, ale ta twarz jakaś taka znajoma, a i rozgrzewka w pełni profesjonalna. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że za kilka godzin będziemy mieli okazję się bliżej poznać.
Kilkanaście minut przed startem udaje się na punkt gdzie będe mógł obserwować rywalizację na 10 i 21 km. Profil trasy był bardzo specyficzny. Trasa wiodła do 31 km lekko pod górę, z”małą hopką” w postaci 600 metrowego podbiegu. Rywalizacja miała się rozpocząć na dobre na ostatnich 10-11 km kiedy zawodnicy mieli do pokonania 1700 metrów w górę. I dokładnie tak się stało.
Kiedy widzę Natalię na pierwszym punkcie wygląda dobrze, a przez punkt przebiega w towarzystwie dwóch innych zawodniczek. Wśród nich jest też „nasza” Pani bez numeru, która biegnie bez żadnego dodatkowego sprzętu (nie było wymogu). Na punkcie łapie szybko 2 kubki z wodą, pije i ciśnie dalej.
Przed zawodnikami miała za chwilkę zacząć się wspomnina wcześniej „mała chopka” czyli kilkaset metrów w pionie po czy zbieg i powrót na własciwą trasę, która miała się połączyć ze stałą trasą rozgrywaną co roku na dystansie 26 km.
Jak wspomnaiałem, z Natalią miałem się dopiero zobaczyć w tym samym miejscu na półmetku zawodów, dlatego czas oczekiwania upłynął mi na konwersacjach z obsługą punktuJ. Za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć kim jest ta bezimienna zawodniczka. Niestety udało mi się tylko ustalić, że jest to Szwajcarka, mieszka niedaleko, ale nazwiska nie pamiętają. No tak, zawsze na każdych zawodach jest przecież jakiś „local matador” i pewnie tutaj jest tak samo.
Na półmetku Natalia zameldowała się na drugiej pozycji ze stratą około 3 minut do local matador, która znowu wypiła tylko dwa kubki wody w locie i pobiegła dalej. Tym razem udało mi się dostrzec, że cała ubarana była w strój Mammuta. Hm – zrozumiałem, że to jest jakaś grubasza akcja.
Ponownie z dziewczynami zobaczyłem się na 31 km tuż przed wspinaczką na lodowiec. Tutaj strata Natalii do Pani Mammut wynosiła już 8-9 minut, a ja byłem święcie przekonany, że Natalia ma jakiś kryzys tym bardziej, ze zaraz za nią pojawiły się kolejne zawodniczki. Nie pozostało mi nic innego jak przeparkować auto, które porzuciłem niczym niedzielny kierowca w drodze na parking z którego można udac się na Morskie Oko (miałem jednak stosowną plakietkę wyżebraną „na Rumuna” od organizatorów) i udać się do kolejki aby kierować się w kierunku lodowca.
Okazało się, że na pierwszy przystanek kolejki wybieram się w towarzystwie grupki japońskich turystów, którzy reagowali na każde „wahnięcie” się kolejki, na każdy ładniejszy widok. Sprawiało to wrażenie dokładnie wyreżysowanego przedstawienia, gdzie na znak reżysera, widownia oddaje się zachytom bądź przerażeniu w najważniejszych momentach realizacji scenariusza. Czy może bowiem kilkadziesiąt osób wzdychać spontanicznie w tej samej chwili? Okazuje się, że Japończycy mogą.
W kolejce okazało się również, że dostępne jest bezpłatne wi-fi, które pozwoliły mi zweryfikować kilka rzeczy. Okazało się, że Natalia przybiegła na 31 km bardzo szybkim czasie, a moje wrażenie o jej kryzysie okazało się błędne. To Pani Mammut była piekielnie mocna.
Kiedy wysiadałem na pierwszym przystanku kolejki wiedziałem też, że grupa pościgowa za Natalią równiez mocno się rozpędza i to, że Natalia lubi strome, techniczne podejścia wcale nie będzie jej przewagą. Moja teoria się potwierdziła. Czekając na kolejnym punkcie wiedziałem już, że nie ma mowy o tym by odrobić starty do prowadzącej zawodniczki, która powiększała przewagę. Na drugim miejscu pojawiła się w końcu kolejna zawodniczka i niestety nie była to Natalia. O ile ten fakt mnie nie zdziwił bo przecież to zawody sportowe i rywalizacja, o tyle wygląd tej Pani sprawił, że byłem pewien, że Natalii coś się stało. Otóż obok mnie przebiegała właśnie mocno umieśniona „baba”, o dosyć szerokich barach i męskich ruchach. Ok pomyślałem, przecież jako lekkoatletyczny kibic wiem, że dzisiaj np na 800 m biegają zawodniczki przy których NRD-owskie lekkoatletki z lat 80-tych wyglądały jak delikatne księżniczki. Zdziwił mnie jednak wiek tej Pani, która na oko miała ponad 45 lat.
W końcu na trzecim miejscu zobaczyłem Natalię, która jak spojrzałem na zegarek ciągle naprawdę mocno cisnęła. Niestety w odstępnie kilkunastu sekund na punkt przybiegła kolejna zawodniczka, która wyglądała dosyć świeżo.
Mnie nie pozostało nic innego, jak udać się już na metę. W kolejce znowu niespodzanka. Tym razem jechałem sam, ale za to w towarzystwie całego stosu kwiatów potrzebnych pewnie na dekorację
Dotarłem na lodowiec, pogoda była ładna więc na szczycie było mnóstwo ludzi, którzy nawet nie wiedząc, że będą rozgrywane w tym dniu jakieś zawody od razu przemieniali się w zagorzałych kibiców. Na mecie okazało się, że Natalia jak zwykle pokazała pazur i charakter. Nie tylko „dowiozła” podium do końca, ale powiększyła o kilka minut przewagę nad czwartą zawodniczką.
Po chwilach radości, a w oczekiwaniu na dekorację udało nam się pogadać z pierwszymi zawodniczkami. Dziewczyny rozmawiały o tych wszystkich pobiegowych pierodołach, że słońce świeci, że trasa trudna itp. Ja się temu przysłuchiwałem kilka minut i w końcu dałem się ponieść dziennikarsko-detektewistycznej żyłce i zacząłem drążyć.
Pani Mammut dała ku temu okazję, bo w pewnym momencie powiedziała: Wy jesteście z Polski, a ja znam kilka osób z Waszego kraju bo z nimi startowałam. Z kim zapytałem? Z Mają Włoszczowską, bo kiedyś uprawiał kolarstwo. Ok pomyślałem i zaczałęm nieco kompromitujący mnie (jak się później okazało) wątek rozmowy
Ja; A Ty jesteś stąd? Trenujesz tutaj na co dzień?
Andrea (bo już byliśmy na Ty): Nie jestem ze Szwajcarii, ale mieszkam kawałek stąd. Ale biegłam w tych okolicach ostatnio Eiger 100 km
Ja: A jakie teraz plany?
Andrea: UTMB
Ja: Pełny dystans? Startowałaś kiedyś już tam?
Andrea: Tak, też na pełnym dystansie i chciałam wrócić
Ja: Co nie udało się? Zeszłaś z trasy?
Andrea: Nie, byłam druga, a chcę wygrać…
Ja: upss. Nazywasz się Andrea Huser? Jeśli tak to przepraszam za ostatnie 2 minuty rozmowy
Okazało się, że Andrea to jedna z najlepszych w tym momencie ultrasek na świecie, zwyciężczyni wspomnianego wcześnie Eigera na 100km, a Majkę Włoszczowską zna bo kilka lat temu była Mistrzynią Europy w kolarstwie górskim.
No cóż, pośmialiśmy się, a jeszcze kiedy okazało się, ze druga zawodniczka była między innymi trzecia w tegorocznej Zegamie, stwierdziłem, że nigdy nie będę sądził ludzi po wyglądzie, a szczególnie w biegach górskich i ultra.
Kilka słów o samej mecie. O ile samo Gstaad i okolice jakoś szczególnie nie zachwyciły o tyle sama meta ustytuowana na lodowcu już tak. Wreszcie w pełni zobaczylismy alpejskie szczyty i naprawde niezwykłą panoramę. Niestety nie było czasu nadmiernie podziwiać widoków. Nie wiem czemu, ale bardzo często na międzynarodowych zawodach jest tak, że dekoracje są chwilę po przybiegnięciu najlepszych zawodników. Tak było i tym razem. Mieliśmy raptem 2 godziny, żeby dotrzeć ponownie do Gstaad.
Sama dekoracja nie zachęca do nadmiernych wspomnieć. Dużo lepiej wyszła flower ceremony jeszcze na lodowcu, w mieście było już „po miejsku”
Po dekoracji przyszło zmęczenie i nawet jeśli przez chwilę mieliśmy pomysł, żeby uczcić kuflem piwa fajne zawody to okazało się, że wszystko jest już pozamykane, a perspektywa wydania 100 złotych za dwa browary w restauracji skutecznie nas zniechęciła.
Nazajutrz wczesna pobudka, czekało nas bowiem 15 godzin jazdy powrotnej bo przecież w poniedziałek rano trzeba było stawić się w pracy. Czy było warto? Pewnie, że tak. Architektura, wszędobylska czystość i porządek strasznie mi imponował. Wzajemna życzliwość, otwartość ludzi, nastawienie na działanie, pomoc – są nie do opisania. Z drugiej strony gdybym miał powtórzyć jeszcze raz taki kierunek na pewno zastanowiłbym się dwa razy. Nie chodzi tutaj nawet o ilość czasu spędzoną w aucie czy o to, że wyjazd pochłonął kilka tysięcy złotych, po prostu samo miejsce nie zachwyciło. Poza tym, życie jest chyba za krótkie, żeby być w tych samych miejscach po kilka razy, dlatego przecież zrezygnowaliśmy z Tromso.